Jadwiga Jakrzewska

BAŚŃ
O KAMIENNYM CHŁOPCU
I PŁONĄCEJ DZIEWCZYNCE

Opowieść tę dedykuję kandydatom na rodziców zastępczych oraz wszystkim rodzinom zastępczym i adopcyjnym, które każdego dnia mierzą się ze swoimi uczuciami i trudnościami, aby znaleźć w sobie przestrzeń na pomieszczenie emocji przyjętego dziecka.


1

Dawno, dawno temu… choć wcale nie aż tak dawno, gdzieś hen daleko…, choć jednocześnie całkiem w pobliżu, w nie tak znów odległej krainie, w trochę podupadłym zamku żył sobie Król.

Po śmierci żony, zmarłej ze zgryzoty, Król czuł się zrozpaczony i opuszczony. Na smutki popijał coraz więcej eliksiru wszelkiej szczęśliwości (tak przynajmniej był on reklamowany na bilbordach rozstawionych po całym królestwie), po którym jednak zamiast radośniejszy stawał się coraz mniejszy i mniejszy, a nadworny medyk ostrzegał go, że w końcu całkiem zniknie. Król i Królowa nie mieli dzieci, a po jej odejściu monarcha nie potrafił znaleźć sobie miejsca i nie umiał wypełnić ogromu wolnego czasu, jaki miał do dyspozycji.

Pewnego dnia nadworne służby porządkowe przyprowadziły dwoje dzieci, które samotnie błąkały się po lesie. Okazało się, że Jaś i Małgosia, bo tak się nazywały, uciekły od matki, zwanej w okolicy Babą Jagą, która chciała ich upiec i zjeść. Ojca dzieci nie znały. Król poczuł dla nich głębokie współczucie i postanowił przygarnąć je, dzieląc się swoimi dobrami. Dzieci okazywały wdzięczność za wszystkie niespodziewane dary, ale wydawały się zagubione i samotne w komnatach wielkiego zamczyska.

Król zauważył też, że czasem, z zupełnie niezrozumiałych przyczyn, Jaś kamienieje, a Małgosia płonie. W pewnych momentach i, wydawałoby się, zupełnie bez powodu Jaś stawał się jakby nieobecny, a jego oczy zachodziły mgłą. Sprawiał wrażenie, jakby znikał i nic do niego nie docierało. Stawał się wtedy wycofany i zamknięty w sobie, nie reagował na żadne pytania. Z kolei Małgosia od czasu do czasu tak się wściekała, że wręcz „wychodziła ze skóry”. Jakby siedział w niej jakiś diabeł, rzucała czym popadnie i startowała do Króla z rękami. Potrafiła bić na oślep, kopać i gryźć. Te niekontrolowane napady szału czasem kończyły się tym, że sama sobie robiła krzywdę. Podobnie jak brat, nie reagowała na żadne próby uspokojenia jej. Gdy Król próbował rozmawiać z dziećmi o ich niezrozumiałych reakcjach, one nie wiedziały, o co chodzi, jakby nie pamiętały, co się z nimi działo.

Monarcha nie miał żadnego doświadczenia z dziećmi i nie miał pojęcia, co im jest. Czuł się zupełnie bezradny. Kupił im wszystkie zabawki, jakie tylko dostał w miejscowym hipermarkecie, ale wydawało się, że to nie wystarczy. Udał się więc do czarnoksiężnika, który sporządził odrębne mikstury dla każdego z rodzeństwa i nakazał podawać im je codziennie rano i wieczorem. Jednakże specyfiki także nie przynosiły dzieciom spodziewanego ukojenia.

Od czasu do czasu Król lubił wybrać się na polowanie, choć zdarzało się to coraz rzadziej, bo otumaniony eliksirem nie umiał się skupić, a i w kościach go coraz mocniej łupało. Tego dnia jesienne słońce jeszcze przygrzewało, więc wraz z dworzanami i swoim wiernym giermkiem Król udał się na polowanie. Jednak zamiast zwierzyny, Król wypatrzył na łące Dobrą Wróżkę, zbierającą zioła. Była ona przyjaciółką jego żony, ale od jej śmierci nie chciał jej już widywać. Ona jednak podeszła do orszaku królewskiego i zwróciła się do Króla tymi słowami:

- Królu, wiem, że przyjąłeś do swojego zamku Jasia i Małgosię. Bardzo to doceniam. Jednakże przeszli oni tak dużo w swoim krótkim życiu, że mogą być wymagający i potrzebować dużo więcej niż zazwyczaj potrzebują dzieci w ich wieku.

- Co w takim razie mam im dać? – zapytał Król.

- Dzieci te potrzebują dużo miłości. Miłości i ciepła. Najlepiej w pełnej rodzinie.

W tym momencie Król poczuł się urażony, bo wziął do siebie słowa Dobrej Wróżki. „Że niby co”, myślał, „ja nie potrafię dać im ciepła i miłości? Przecież mają u mnie wszystko, co tylko zapragną, a nawet dużo więcej!” Pożegnał się szybko z Wróżką i odjechał do zamku.


2

Sędziwy Król był jednak mądrym człowiekiem. Kiedy opadły emocje, przemyślał raz jeszcze słowa Dobrej Wróżki. Wtedy wezwał swego najdzielniejszego Rycerza o szlachetnym sercu i rzekł do niego:

- Powierzam ci zadanie trudne i wymagające dużego wyczucia: znajdź dla Jasia i Małgosi dom pełen miłości i ciepła. Nie zawiedź mnie, a przede wszystkim tych biednych dzieci!

Rycerz poprzysiągł sobie i swemu władcy zrobić, co w jego mocy. Poznał już Jasia i Małgosię, którzy mocno wzbudzili w nim czułość i troskę. Sam pragnąłby zaopiekować się nimi, ale zdawał sobie sprawę, że jest na to zbyt młody i niedoświadczony. Jeszcze się nie ożenił, nie miał dzieci, a jego życie w ciągłych rozjazdach, podróżach służbowych do odległych krain uniemożliwiłoby mu zajęcie się dziećmi tak, jak one na to zasługiwały.

W pierwszej kolejności Rycerz pomyślał o kuzynie Króla, Hrabim von Masterkard. Mieszkał on w bogato zdobionym pałacu wraz z żoną Hrabiną Vizą oraz dwojgiem dzieci: córką Monetą i synem Banknotem. I psem Bankomatem – absolutnie nie należało zapominać o psie, miał on złotą budę wielkości solidnej chaty, platynowe kości, na których ostrzył swoje zębiska i psie zabawki wykonane z najnowszej generacji włókna szklanego. Ogólnie rodzina opływała we wszelkie luksusy, więc Rycerz pomyślał, że Jaś i Małgosia mieliby tutaj wszystko, czego potrzebują, a także pełną rodzinę.

W olbrzymiej złoconej bramie Rycerza przywitał lokaj w lśniącej liberii. Rycerzowi zrobiło się głupio, bo jego zbroja po podróży była pokryta kurzem i zmatowiała. Lokaj zaanonsował gościa Hrabinie. Hrabina Viza zadzwoniła do komnaty swojego męża, oddalonej aż o 350 metrów, aby poinformować go o przybyciu wysłannika jego kuzyna. Hrabia von Masterkard pojawił się w komnacie jadalnej zaledwie po 53 minutach, by po wysłuchaniu prośby Rycerza krótko oznajmić:

- Oczywiście, że chętnie spełnimy prośbę drogiego kuzyna. Proszę przywieźć te dzieci, jak tylko będzie to możliwe. Chcielibyśmy przyjąć je jak najszybciej.

Zadowolony Rycerz już chciał odpowiedzieć, ale w tej właśnie chwili do komnaty wpadli rozwrzeszczani Moneta i Banknot wraz z Bankomatem – wszyscy błyszczący od złotych ozdób i dodatków.

- Dzieci, spokój! – krzyknął Hrabia von Masterkard. – Ale dobrze, że jesteście, bo mam dla was wesołą nowinę. Będziecie miały służącą i parobka!!

- Służącą i parobka?! – musiał dopytać Rycerz, bo był przekonany, że się przesłyszał.

- Czyż to nie wspaniałe? – zachwycił się Hrabia. – Akurat rozmawialiśmy z Hrabiną wczoraj przy afternun tii, że nasze dzieci potrzebują już własnej służby. Służąca dla Monetki, parobek dla Banknocika – zwrócił się do potomków. Na ich twarzach wykwitł uśmiech satysfakcji i wyższości.

„Nie, nie!”, myślał przerażony Rycerz, „nie mogę do tego dopuścić!” Wykręcając się nagłym atakiem wyrostka robaczkowego szybko zakończył wizytę i odprowadzany zdumionymi spojrzeniami Hrabiostwa i Hrabianków, wybiegł z pałacu. Wskoczył na swego Rumaka i gnany niczym przez samego diabła, popędził przed siebie. Po kilku godzinach szaleńczej jazdy wyczerpany odetchnął pod rozległym platanem, posilił się i jął myśleć, co dalej począć w sprawie Jasia i Małgosi.


3

W pięknej posiadłości, malowniczo położonej wśród łąk i wzgórz, mieszkał Pan Minister i jego Piękna żona. Oboje eleganccy, spokojni i wyważeni. Nic dziwnego więc, że po przygodzie z Hrabiostwem myśli Rycerza powędrowały w kierunku tej pary.

Drzwi otworzył mu sam Pan Minister. Poprowadził szerokim korytarzem, między widnymi pokojami, do uroczego saloniku. Wszędzie porządek. Czysto i schludnie. Cisza i spokój. Gdzieś z oddali dobiegał dźwięk fortepianu – ktoś grał muzykę poważną. „To jest to!”, pomyślał Rycerz, „tutaj dzieci naprawdę mogłyby odpocząć”.

- Ach! Jak tu pięknie! – wykrzyknął Rycerz z zachwytem.

- Ciii!!! – Pan Minister przyłożył palec do ust. – Moja żona, Piękna, często zapada na migreny. Potrzebuje ciszy.

Być może w związku z hałasem spowodowanym przez Rycerza nie usiedli na miękkich kanapach w salonie, lecz Pan Minister poprowadził go dalej do rozległej biblioteki, której dębowe regały od ziemi aż do wysokiego sufitu wypełnione były licznymi księgami. Rycerz dostrzegł prace naukowe, literaturę piękną i kolorowe encyklopedie. Zauważył, że książki były napisane co najmniej w dziesięciu językach. Już miał gwizdnąć…, ale szybko się powstrzymał.

- Jaka sprawa sprowadza tak zacnego Rycerza Jej Królewskiej Mości w me skromne progi? – zapytał Pan Minister.

Rycerz przedstawił prośbę Króla.

- Cudowny pomysł! – uradował się Pan Minister. – Zawsze marzyliśmy z Piękną o dzieciach, jednakże dotychczas Bóg nie dał nam takiej sposobności.

- A cóż to za muzyka? – zapytał Rycerz.

- Ach, to moja żona gra etiudę Chopina. Bardzo trudny do wykonania utwór. Spędza nad nim całe tygodnie, aby stale doskonalić technikę.

- Rozumiem. – odpowiedział Rycerz. – Czy to znaczy, że żona, to znaczy pani Piękna, daje koncerty?

- Absolutnie. – odrzekł Pan Minister. – Jej migreny by tego nie wytrzymały. Gra dla własnej satysfakcji. I mojej, oczywiście.

- Oczywiście – powtórzył jego słowa Rycerz, bo nie wiedział, co ma powiedzieć.

- Zatem wracając do tematu, bardzo chętnie podzielimy się z dziećmi tym, co posiadamy, a zwłaszcza z ogromną przyjemnością podzielimy się z nimi naszą wszechstronną wiedzą. – Tu Pan Minister wskazał na rozległe połacie biblioteki.

Rycerz nie do końca pojmował, co i dlaczego się z nim dzieje, ale poczuł się nieswojo i troszkę jak głupek. Miał wrażenie, że nie pasuje do tego miejsca. Tłumaczył to swoim upodobaniem do wypraw i podróży w nieznane. Bowiem pomimo pięknego wyglądu posiadłości, miał ochotę ją opuścić. Póki co przeprosił gospodarza i udał się na poszukiwanie toalety. Nie zauważył dokładnie, kiedy dźwięki fortepianu ucichły. Przechodząc przez korytarz zobaczył jakiś cień w jednym z obszernych pokoi. Ostrożnie zajrzał do środka i ujrzał zjawiskowo piękną kobietę. Domyślił się, że ma do czynienia z Piękną. Przeglądała się właśnie w wielkim lustrze, które zajmowało niemal całą powierzchnię jednej ze ścian tego olbrzymiego pokoju. Rycerz odchrząknął, chcąc przywitać się z żoną Pana Ministra, lecz ta nie zwróciła na niego żadnej uwagi – jakby w ogóle go nie usłyszała. Wydawało się, że jest skupiona wyłącznie na podziwianiu własnej urody.

Po wizycie w eleganckiej toalecie Rycerz pożegnał się z Panem Ministrem. Starał się być wyważony i taktowny, lecz nie miał pojęcia, czy mu się to udało. Obiecał skontaktować się z nim w sprawie dzieci. Miał jednak ochotę jak najdalej odwlec moment przekazania Jasia i Małgosi.


4

Jadąc z ciężkim sercem i głową pełną myśli w nieznanym sobie kierunku, po kilku dniach Rycerz ujrzał między drzewami pokaźnej wielkości polanę, a na niej, ni mniej ni więcej tylko… statek kosmiczny! Tak, wzrok go nie mylił. Talerz miał średnicę około 100 metrów i był ustawiony na olbrzymich wspornikach. Niebieskie światełka odbijały się od jego gładkich białych ścian.

Rycerz zostawił konia nieopodal przy drzewie, a sam udał się na zwiady. W górnej części talerza znajdowały się okrągłe okna, lecz nie sposób było do nich dosięgnąć i zajrzeć do środka. Ostrożnie podszedł więc do czegoś, co mogło być drzwiami, w każdym razie prowadziły tam metalowe schodki. Wtem dwie połowy tych niby-drzwi rozsunęły się pionowo w górę i w dół. Rycerz zastygł w bezruchu, jednocześnie przestraszony i zafascynowany. Jego oczom ukazało się przytulnie oświetlone wnętrze, z którego dobiegała wrzawa dziecięcych głosików i śmiechu. Zaintrygowany powoli wszedł do środka. Drzwi zasunęły się za nim. Wtedy usłyszał przebijający się przez hałasy głos:

- Ach, witamy, serdecznie witamy zacnego gościa! Zapraszamy, zapraszamy bardzo! – w ten sposób pojawiła się Pani Domu w zwiewnej szacie okrywającej jej obfite kształty. – Zawsze chętnie gościmy zmęczonych wędrowców. Proszę, proszę do środka! Nie, nie, u nas nie zdejmuje się butów – rzekła, gdy Rycerz szykował się właśnie do zdjęcia ubłoconego żelaznego obuwia, będącego częścią jego zbroi. I nie czekając na odpowiedź, ruszyła w głąb „domu”.

Żeby przejść przez kolejne pomieszczenia, które były pozbawione drzwi i tak przechodziły jedno w drugie, że właściwie nie było wiadomo, gdzie kończy się pierwsze, a zaczyna następne, Rycerz musiał torować sobie drogę pomiędzy walającymi się wszędzie zabawkami i ubraniami dziecięcymi, leżącymi gdzie popadnie na całej przestrzeni pokoi. Dzieci w różnym wieku, których nie umiał się doliczyć, biegały po pokojach krzycząc i śmiejąc się. Rycerz musiał stale uważać, żeby się z nimi nie zderzyć. Pani Domu, która zapomniała mu się przedstawić, zatrzymała się w końcu przy obszernej kanapie, której koloru nie sposób było ustalić, tak bardzo była poplamiona różnobarwnymi pozostałościami po nie-wiadomo-czym. Odgarnęła różne leżące na niej rzeczy i wskazała gościowi miejsce. Rycerz usiadł. Nie zdążył jednak jeszcze nic powiedzieć, gdy odezwała się gospodyni:

- W naszym domu dzieci mogą robić wszystko, co chcą! – trajkotała z dumą w głosie. – U nas panuje całkowita wolność! Dzieci dostają wszystko, czego ich dusze zapragną. Głęboko wierzymy z mężem, że to da im szczęście i radość, jakich sami nigdy nie zaznaliśmy.

- Dzień dobry! – usłyszał Rycerz zza pleców, gdzie nie wiadomo skąd pojawił się Pan Domu, nieco zgarbiony mężczyzna w wyświechtanym swetrze. - A co takiego zacnego Rycerza do nas sprowadza?

W tym momencie Rycerz miał już opowiedzieć o celu swojej wizyty, gdy do pomieszczenia wpadło dwoje szamoczących się dzieci. Rodzice nie zareagowali na ten tumult i z wyczekiwaniem spoglądali na Rycerza. Zaczął więc swoją opowieść, ale nie potrafił przebić się przez krzyki. Spojrzał bezradnie na gospodarzy, a ci zaproponowali mu przejście gdzieś dalej, żeby nie przeszkadzać, jak sami stwierdzili, bawiącym się dzieciom.

- Nie obawiacie się państwo, że ta zabawa może się źle skończyć? – zapytał niepewnie na odchodnym, odwracając się w stronę kotłujących się na podłodze pociech.

- Nieeee – machnęła ręką Pani Domu. – Oni tak zawsze, nic im nie będzie!

Gdy przechodzili przez kolejne niby-pokoje, Rycerz zwrócił uwagę na chłopczyka, który płakał, a do którego nikt nie podchodził. Gdzie indziej zauważył w kątku samotnie bawiącą się dziewczynkę. Zrobiło mu się smutno.

Kiedy dotarli wreszcie do innego miejsca, w którym mogli usiąść (po uprzednim przesunięciu czyichś nieposkładanych ubrań), Rycerz nie miał już ochoty na opowiadanie czegokolwiek. Zmyślił na poczekaniu historyjkę, jak to zabłądził w trakcie wykonywania misji dla Króla i począł się rozwodzić nad zdumiewającym wyglądem domu ich rodziny.

- Tak, też jesteśmy dumni z naszego pomysłu! – zakwiliła Pani Domu. – Jest taki nowoczesny i pozwala nam się wyróżniać w tłumie! Dzięki temu każdy z nas jest wyjątkowy! Wszyscy w przedszkolu i szkole zazdroszczą naszym skarbeńkom takiego domu i takiej szczęśliwej rodziny.

Z przyklejonym do twarzy sztucznym uśmiechem i głową pękającą od hałasu Rycerz podziękował za gościnę i ruszył do wyjścia. Co zajęło mu całkiem sporo czasu, gdyż gospodyni starała się go zatrzymać i nakłonić do pozostania dłużej, a jednocześnie musiał znowu przebijać się przez wszechobecny bałagan. Istny kosmos!

Wydostawszy się na zewnątrz Rycerz doszedł do wniosku, że prawdziwa wolność i brak granic nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego.


5

Zawiedziony i skołowany ruszył w drogę powrotną. Nie chciał już jednak mijać ani posiadłości Pana Ministra i jego żony Pięknej, ani pałacu Hrabiego von Masterkard i Hrabiny Vizy. Dlatego przyjrzał się bacznie układowi gwiazd na nocnym niebie, a rano poszukał, po której stronie rośnie mech, dzięki czemu określił swoje położenie i kierunek, w jakim powinien się udać, aby dotrzeć z powrotem do zamku, tym razem inną drogą.

Po tygodniu podróży przez dzikie ostępy, żywiąc się darami lasu i pijąc wodę z mijanych strumieni, Rycerz poczuł potrzebę pobycia wśród ludzi i spożycia ciepłego posiłku. Zjechał więc z traktu i odnalazł najbliższą osadę ludzką. W jednym z domów paliły się wszystkie światła. Chata zrobiła na Rycerzu wrażenie ciepłej i przytulnej. Młody mężczyzna zsiadł więc z konia, przywiązał go do płotu i zapukał do drzwi. Otworzyła mu kobieta w średnim wieku i zaprosiła do środka. Miała na sobie fartuszek kuchenny.

- Witaj, Rycerzu. – rzekła i podała mu rękę na powitanie. – Mam na imię Marta. Właśnie przygotowuję kolację dla naszej rodziny. Dołącz do nas.

- Dziękuję. – odparł Rycerz i wszedł do izby.

W kominku wesoło buzował ogień. W wysłużonym fotelu siedział mężczyzna i czytał książkę dwojgu dzieciom, siedzącym obok niego na poduszkach. Na widok Rycerza podniósł się i przywitał z gościem.

- Tadeusz Nietuzinkowy – przedstawił się. – A to nasze dzieci: Joasia i Bartek.

Dziewczynka podała Rycerzowi rękę z pewną nieśmiałością, jej starszy brat zaś pewnie ją uścisnął i spojrzał mu odważnie w oczy.

Po chwili do izby weszła Marta niosąc smakowicie pachnącą pieczeń. Bartek pobiegł na podwórze z wodą i sianem dla zmęczonego po podróży konia. Joasia zaś poszła do kuchni pomóc mamie w przynoszeniu na stół reszty jedzenia i naczyń. W piątkę usiedli do posiłku, życząc sobie smacznego. W jego trakcie naturalnie toczyła się rozmowa. Rycerz mówił o swoich podróżach, Marta i Tadeusz opowiadali o życiu w osadzie, dzieci chwaliły się sukcesami w szkole. Okazało się, że dziewczynka ma 8, a chłopiec 11 lat. Po kolacji Joasia przyniosła pokazać gościowi swoje rysunki, z których jej mama była bardzo dumna. Bartek wskazał na półkę nad kominkiem, na której stały obok siebie modele statków i samolotów, które chłopiec w czasie wolnym składał wraz z tatą.

Po sytej kolacji i mile spędzonym wieczorze Rycerz z chęcią zgodził się na nocleg u państwa Nietuzinkowych. Przed zaśnięciem rozmyślał – czuł się tu dobrze, wszystko wydawało się w miarę w porządku. Członkowie rodziny okazywali sobie miłość, ale w nie nachalny sposób. Miał ochotę zaproponować gospodarzom przyjęcie do ich rodziny Jasia i Małgosi. Jednak nauczony doświadczeniami ostatnich tygodni nie oczekiwał zbyt wiele.

Rano obudził się wypoczęty, umył w skromnej, acz schludnej łazience i poszedł do izby, gdzie czekało już śniadanie. Tadeusz czytał gazetę, Joasia pałaszowała swoją porcję. Bartek jeszcze spał, a Marta właśnie przyszła do stołu. Po posiłku Rycerz zapytał, czy mógłby porozmawiać z rodzicami na osobności. Dzieci nie robiły problemów i poszły do swoich pokoi.

- Król przyjął do siebie dwoje dzieci, Jasia i Małgosię – rozpoczął Rycerz. – Mają… kurczę, nawet nie wiem, w jakim dokładnie są wieku. Chyba mają 5 i 6 lat. W ich domu nie jest bezpiecznie i nie mogą się wychowywać u rodziców. Dużo przeszły w swoim, tak krótkim, życiu i potrzebują stałego miejsca. Król dał im wszystko, co miał, ale to okazało się niewystarczające. Dlatego wysłał mnie, abym znalazł im ciepły dom, pełen miłości i rodziców, którzy w zastępstwie za ich własnych mogliby się nimi dobrze zająć. Odwiedziłem już bogate posiadłości, błędnie sądząc, że będzie to gwarantem dziecięcego szczęścia. A teraz mam wrażenie, że odnalazłem dla nich właściwe miejsce… Nie wiem jednak, co wy powiedzielibyście na to, bo tu nie chodzi o zakup furmanki i rozumiem, że decyzja może być trudna.

- Ojej… - zaczęła zdumiona Marta. – Nie wiem, co powiedzieć. Nie spodziewaliśmy się takiej propozycji.

- Musielibyśmy to dobrze przemyśleć. – uzupełnił Tadeusz. – I zapytać o zdanie nasze dzieci.

- Oczywiście – odrzekł Rycerz. – Macie tyle czasu, ile tylko potrzebujecie. Nie zamierzam naciskać ani przekonywać. Dziękuję wam bardzo za gościnę. Wracam teraz do zamku. Król będzie czekał na wiadomość od was.


6

Czas na zamku mijał niespiesznie, ale i nieubłaganie. Dni przechodziły w tygodnie, a tygodnie w miesiące. Jaś i Małgosia raz mieli się lepiej, raz gorzej, a Król nie potrafił odnaleźć się w tym rozchwianiu. Na dłuższą metę nic im nie pomagało.

Król ze zgrozą wysłuchał obszernej relacji Rycerza z jego wyprawy. Oczywiście zgodził się ze wszystkimi decyzjami, jakie podjął jego podwładny. Mimo młodego wieku miał on dobrą intuicję, na której warto było się oprzeć. Król napisał listy do kuzyna von Masterkard i Pana Ministra wylewnie dziękując im za okazaną gotowość do przyjęcia dzieci oraz oględnie wyjaśniając, że koncepcja w kwestii Jasia i Małgosi uległa pewnym zmianom. Jednocześnie ponieważ minęło już kilka miesięcy od powrotu Rycerza, obaj pożegnali się z nadzieją, że państwo Nietuzinkowi zgodzą się przyjąć dzieci do siebie. Tak naprawdę więc nie mieli pojęcia, co dalej począć w ich sprawie.

Tym większe było ich zdumienie, gdy pewnego dnia przyszedł list zaadresowany do Króla, w którym Marta pisała: „Przepraszamy, że tak długo to trwało, ale musieliśmy się dobrze przygotować do tak poważnego kroku. Domyślam się, że jeśli wszystko dobrze pójdzie, to Jaś i Małgosia mogą z nami zostać już na zawsze. Więc było o czym myśleć. Teraz jesteśmy już gotowi na ich przyjęcie i z radością ich oczekujemy”.


7

Szczęśliwy Król udał się do komnaty dzieci i przekazał im dobrą nowinę. Jednak ku jego zdumieniu, zamiast się ucieszyć, Jaś zastygł w bezruchu, a Małgosia zaczęła krzyczeć, że nigdzie nie jedzie. Strapiony i bezradny Król wycofał się do swojej sypialni.

Pomimo niezrozumiałej reakcji rodzeństwa przygotowania do ich wyjazdu ruszyły pełną parą. Pakowano ich ubrania, przybory toaletowe i zabawki. W końcu nadszedł dzień rozstania. Jaś i Małgosia nie byli jeszcze całkiem przekonani do tej zmiany, ale zaczęli ukradkiem się uśmiechać i trochę nawet uczestniczyli w pakowaniu. Król z ciężkim sercem wyszedł na pożegnanie dzieciom. Przez wiele miesięcy ich pobytu w zamku zdążył się do nich przywiązać. Było mu smutno, że odjeżdżają, ale, co musiał przyznać, czuł też pewną ulgę.

Rycerz w lśniącej zbroi czekał już przy załadowanej bagażami karecie. Postanowił osobiście zawieźć dzieci do nowej rodziny. Jakież było jego zdumienie, gdy dzieci bez pożegnania z Królem weszły do karety. Na ich twarzach nie było widać żadnych emocji. „Królowi pewnie jest bardzo przykro”, pomyślał Rycerz, „tak dużo im dał. Ale może one nie umieją inaczej. Hmm, trudno stwierdzić…”

Zmęczeni po długiej podróży stanęli w końcu pod drzwiami chaty. „Właściwie chatynki”, przyszło Rycerzowi do głowy, „w porównaniu z zamkiem królewskim”. Dzieci z trwogą przyglądały się obejściu. Otworzyła im Marta w nieodzownym fartuszku. Już przygotowywała poczęstunek powitalny. Przez chwilę nic się nie działo. Nikt nie wiedział, co ma powiedzieć. Wreszcie Marta przerwała ciszę:

- Witajcie Małgosiu i Jasiu! Miło nam gościć was w naszym domu. Wejdźcie i posilcie się po długiej podróży.

Lekko się przy tym uśmiechnęła i odsunęła, by wpuścić dzieci i Rycerza do izby. W środku czekali na nich, też nieco zdenerwowani, Tadeusz, Joasia i Bartek. Wszyscy się przedstawili i podali ręce Małgosi i Jasiowi. Ci patrzyli w podłogę, nie potrafiąc obcym dla siebie ludziom spojrzeć w oczy. Widząc to Rycerz zmienił swoje plany i postanowił zostać z nimi przez jakiś czas, dopóki się nie oswoją z nowym domem. Był bowiem jedyną w tym gronie osobą, którą dzieci znały.

Pierwszy tydzień minął na wzajemnym poznawaniu się. Wszyscy się obchodzili i „obwąchiwali”. Rycerz pomyślał, że jest tu chyba jedyną osobą, która czuje się w miarę swobodnie. Rodzina starała się być miła i uprzejma dla przybyszów, a Jaś i Małgosia chodzili jak roboty, uciekali wzrokiem ilekroć ktoś się do nich zwracał i ogólnie zachowywali się raczej dziwnie. Joasia oddała im swój pokój, a sama przeniosła się do brata. Jaś nie garnął się do rozpakowywania, a Małgosia powrzucała kilka rzeczy do szafy. Dopiero gdy Marta zaproponowała pomoc i zaczęła wkładać razem z dziećmi ich rzeczy do szafek i układać na półkach, sytuacja zaczęła się pomału stabilizować.

Po miesiącu Rycerz postanowił wrócić do zamku. Rodzeństwo zachowywało się coraz naturalniej i nic niepokojącego się nie działo. Rycerz pomyślał nawet, że może napady szału u Małgosi zupełnie ustały. Pełen dobrej nadziei ruszył w drogę powrotną.


8

Życie na zamku wróciło do starej normy i toczyło leniwie z dnia na dzień. Król próbował zrezygnować z eliksiru, ale po jakimś czasie ciągle do niego wracał. Choć cieszył się z pobytu dzieci w nowej rodzinie, tęsknił za nimi, a liczne komnaty wydawały mu się bez nich strasznie puste. Czasem wspominał Jasia i Małgosię, i razem z Rycerzem zastanawiali się, jak się miewają w rodzinie państwa Nietuzinkowych.

Dlatego też Król ucieszył się na wieść o tym, że przyszedł list od Tadeusza. Miał nadzieję znaleźć w nim dobre wiadomości. Tym bardziej przerażeniem napawały go czytane słowa: „Szanowny Królu! Z przykrością musimy stwierdzić, że Jaś i Małgosia są bardzo niegrzeczni. Nie chcą się niczego nauczyć, a panie w przedszkolu ciągle skarżą się na nich. W domu robią bałagan i nie chcą sprzątać. Małgosia pyskuje, a Jaś zachowuje się tak, jakby nic do niego nie docierało. Można mówić jak do ściany! Sprawiają naszym dzieciom same przykrości. Syn i córka się ich boją! Te dzieci są nie do zniesienia! Nie liczą się z żadnymi zasadami, nie słuchają nas i robią, co chcą. Mamy przez nich same kłopoty. Do tego nawet nie przeproszą za swoje zachowanie i są niewdzięczni. Prosimy, żeby Rycerz jak najszybciej do nas przyjechał i ich zabrał.”

Król załamał ręce. Poczuł się stary, zmęczony i, jak zwykle, bezradny. Wezwał na pomoc Rycerza.

- Rycerzu, spójrz tylko, co dostałem! – wykrzyknął z rozpaczą i podał list podwładnemu.

- Wygląda na to, że nie dali rady – odparł ze smutkiem Rycerz po przeczytaniu listu.

– To takie przykre, że nikt nie jest w stanie wytrzymać tych dzieci. Wydaje się, jakby nic dobrego nie mogło ich spotkać. Jakby były zaklęte…

- Och, co my teraz zrobimy, Rycerzu? Chyba musisz tam pojechać i przywieźć dzieci z powrotem do zamku. – Król miał łzy w oczach.

- Chyba mam pewien pomysł… - rzekł Rycerz i się zamyślił.


9

Dobra Wróżka była kobietą nieco korpulentną, o pełnych kształtach i szerokich biodrach. I pomimo średniego już wieku miała słabość do koloru różowego oraz slapstickowych gadżetów typu magiczna różyczka. Zresztą ten bynajmniej nie magiczny, a tak naprawdę po prostu metalowy przedmiot, nie był jedynym archaicznym narzędziem jej pracy. Nadal lubiła zbierać i przyrządzać tradycyjne zioła zamiast eliksirów o wysokim, zdaniem znawców, progu procentowym skuteczności, oraz wolała chodzić pieszo niż latać na zdalnie sterowanych miotłach.

Od niepamiętnych czasów zwano ją Dobrą Wróżką. Sama dyskutowałaby z tą Dobrą, bo była różna i chętnie włożyłaby to określenie między bajki, no ale skoro ludzie tak chcieli ją widzieć… A jako że nie brakowało jej autoironii, o sobie mówiła nieraz per Dzwoneczek.

Właśnie krzątała się po domu, gdy ktoś zapukał do drzwi. Nieco się zdziwiła widząc Rycerza, choć zaraz zreflektowała, że właściwie mogła się tego spodziewać.

- Witaj, Dobra Wróżko! Król i ja potrzebujemy twojej pomocy, a właściwie Jaś i Małgosia jej potrzebują. – I Rycerz pokrótce opowiedział jej całą sytuację.

Wróżka zasępiła się, pokiwała głową w milczeniu, wzięła głęboki wdech i oznajmiwszy uradowanemu Rycerzowi, że zabiera się z nim do rodziny Nietuzinkowych, zaczęła się pakować. Zabrała trochę najpotrzebniejszych rzeczy i, oczywiście, swą nieodzowną różdżkę.

Po kilku dniach zmęczeni stanęli u drzwi chaty. Otworzyła im Marta, tym razem w pomiętym fartuszku i z wyrazem wyczerpania na twarzy, bez słowa wpuściła ich do środka. Tam ujrzeli istny obraz nędzy i rozpaczy – wszędzie bałagan, Tadeusz siedzący w fotelu i wyraźnie wściekły, i nigdzie śladu dzieci.

- Kto to jest? – zapytał ponuro Tadeusz.

- To ja, Dzwoneczek – odparła jak gdyby nigdy nic Dobra Wróżka.

- Chyba dzwon – skwitował dobitnie Tadeusz mierząc ją wzrokiem.

- No to dzwon. Komu bije dzwon, temu… wiatr w żagle! – nie tracąc animuszu odrzekła Wróżka.

- To Dobra Wróżka, Tadeuszu – wtrącił się Rycerz i chcąc ratować sytuację dodał: Przywiozłem ją, żeby pomogła wam z Jasiem i Małgosią.

- Bez urazy – powiedział Tadeusz – ale nie lubię wróżek i nie wierzę w te wasze magiczne sztuczki.

Wróżka na szczęście powstrzymała się od komentarzy i usiadła przy stole. Podeszła do niej Marta i zajęła miejsce naprzeciwko.

- Proszę się nie obrażać na męża, Wróżko. Nic do ciebie nie mamy, ale nie możesz nam pomóc. Proszę zabrać te dzieci, to sama się przekonasz, że z nimi jest coś nie tak.

- Marto – zwróciła się do gospodyni Wróżka – proszę mi opowiedzieć, co się dzieje.

- No na przykład wczoraj Jasiu znowu dostał napadu szału. Kładzie się na ziemi, bije wszystkich, nic mu nie można powiedzieć, na nic nie reaguje. Jak siedzi w łóżku, to się kiwa – wie pani, tak w przód i w tył. A na twarzy wygląda, jakby nie miał żadnych uczuć. Bartek widział, jak kopnął naszego psa. Ja się go normalnie boję!

- A Małgośka? – odezwał się z fotela Tadeusz. – Jak czegoś nie dostanie, od razu w ryk. Wrzeszczy, wyzywa wszystkich albo płacze. Wszystko musi dostać od razu. Nie przyjmuje jakiejkolwiek odmowy i zaraz nas szantażuje. W zeszłym tygodniu powiedziała, że nas nienawidzi i nie chce z nami mieszkać. I to tylko dlatego, że nie pozwoliliśmy jej obejrzeć bajki, bo przeklinała do Joasi!

- I co jej odpowiedziałeś, Tadeuszu? – zapytała Wróżka.

- No, że nikt ich tu nie trzyma na siłę i jak chcą, to mogą sobie pójść.


10

- Widzicie, jak bardzo Małgosia i Jaś prowokują was do odrzucenia? Jak bardzo zapraszają, żebyście ich karali i złościli się na nich? – mówiła Dobra Wróżka po tym, jak zaprosiła Tadeusza również do stołu. Rycerz usiadł nieopodal.

– Proszę państwa, spróbujcie sobie wyobrazić ich życie: matka znęcała się nad nimi fizycznie i psychicznie, a ojciec ich porzucił. Od zawsze czują się niechciane i niekochane. Są przekonane o swojej bezwartościowości i robią wszystko, by to potwierdzić. Nie znają dobrej, bezpiecznej więzi i w głębi duszy nie wierzą w jej istnienie. Gdy dostają coś dobrego, uważają, że na to nie zasługują i zaraz to niszczą. Tak jak je niszczono. Spodziewają się wyłącznie złego, więc robią wszystko, żeby było jak zwykle. To, co dobre nie jest dla nich normalne, więc czekają w napięciu, aż się skończy – bo na pewno nie będzie niczym stałym. Testują i sprawdzają was, żeby potwierdzić swoje rozpaczliwe przekonanie o sobie i świecie – że są do niczego i nikt ich nie chce.

Marta i Tadeusz słuchali Wróżki, wpatrzeni w stół. Marta w zamyśleniu lekko kiwała głową, jakby potwierdzając jej słowa.

- No, ale to co my mamy robić? – zapytała bezradnie.

- Nic. Nic nie macie robić. Po prostu być z dziećmi i starać się je rozumieć. Tego najbardziej potrzebują – odparła Wróżka.

- A możesz z nami trochę zostać?

- Nie ma sprawy, Marto. Zostanę, pokażę, wyjaśnię. Tylko pomalutku. Na wszystko trzeba czasu.

Tadeusz odchrząknął znacząco:

- Nie jestem przekonany.

- W porządku, Tadeuszu – zwróciła się do niego Wróżka – nic na siłę. Do niczego nie będę cię zmuszać.

Po powrocie ze szkoły i przedszkola dzieci były zdziwione obecnością Wróżki i Rycerza, ale o nic nie pytały. Wróżka wyczuwała w nich duże napięcie. Pewnie domyślały się, w jakim celu przybyli – aby je zabrać, bo ci, co mieli zastąpić im rodziców, ich nie chcieli. Bartek i Joasia zaś bacznie przyglądali się gościom.

- Dzień dobry, Małgosiu i Jasiu, Joasiu i Bartku. Nazywam się Dobra Wróżka. Rozmawiam z ludźmi o różnych kłopotach.

Żadne z dzieci się nie odezwało. Jedli obiad w nieco grobowej atmosferze. Ciszę przerwała w końcu Joasia:

- Mamo, on znowu robi to samo…

- Tak, widzę – odrzekła Marta, wzdychając.

- Kto co robi? – zapytała skonsternowana Wróżka, domyślając się, że to jakiś ustalony już kod rodzinny, którego sama jeszcze nie rozumiała.

- Jasiu odsuwa na talerzu brukselkę – odpowiedziała Marta.

- On nie chce jej jeść – dopowiedziała Joasia z ledwie powstrzymywanym wyrzutem.

– Mówi, że nie lubi brukselki. A mama mówi, że brukselka jest zdrowa i mamy ją jeść.

- A, rozumiem – odparła Wróżka i zamilkła.

Po obiedzie poszła do kuchni pomóc Marcie w zmywaniu naczyń i żeby porozmawiać o zdarzeniu przy stole.

- Marto, pewne rzeczy czasem warto odpuścić.

- Jak to? Mam pozwolić, żeby jadły, co chcą? Albo jeszcze gorzej: żeby nie jadły zdrowych rzeczy? Nie rozumiem. Jaką byłabym matką, gdybym nie dbała o zdrowe odżywianie u dzieci?!

- Marto, konieczne jest oddzielenie dzieci własnych od przyjętych. Twoje w sposób naturalny uczą się różnych rzeczy, choć oczywiście się na to nieraz buntują. Natomiast przyjęte dzieci, wcześniej porzucone, odrzucane i maltretowane, nie mają często żadnej motywacji, żeby jeść zdrowe rzeczy albo dobrze się uczyć. Nie ma sensu przekonywać do zjedzenia brukselki albo godzinami ćwiczyć rysowanie szlaczków i pisanie literek, albo ślęczeć nad matematyką, kiedy one czują się bezwartościowe. Nic im wtedy nie wejdzie do głowy. Trzeba zacząć od budowania ich poczucia własnej wartości i sensu ich życia. To wcale nie jest dla nich oczywiste, jak dla twoich dzieci – ba!, to jest często zupełnie im nieznane. Trzeba zacząć jakby od początku – jakby wróciło się do początku ich życia i od nowa go uczyło, poznawało wraz z nimi świat na nowo. To jest robota na lata, więc minie sporo czasu zanim zachce im się chcieć – jeść zdrowo czy czerpać satysfakcję z nauki. Nie jest to jednak czas stracony – to tak, jakby musiały najpierw zbudować się w nich setki maleńkich brakujących od niemowlęctwa cegiełek: uczuć, potrzeb, możliwości radzenia sobie.

- Uff…! – skwitowała Marta cicho i do końca zmywania trwała w zamyśleniu.

- Ale dlaczego teraz? – zapytała Wróżkę Marta, gdy usiadły w fotelach w salonie – Małgosia i Jaś są już u nas od tylu miesięcy. Czy nie powinno być lepiej, a nie gorzej? Przecież dajemy im wszystko… Widocznie czegoś im jednak brakuje. Może my nie umiemy im tego dać…?

- Porzucone dzieci potrzebują czasu na adaptację. Gdy poczują się bezpieczne, zaczynają objawiać to, czego doświadczyły. Zamiast do rodziców, adresują się do opiekunów zastępczych i odtwarzają z nimi swoje krzywdy. – Wróżka zauważyła, że Tadeusz nadstawia ucha z sofy, gdzie czytał gazetę.

Rycerz w tym czasie bawił się z Jasiem i Małgosią w ich pokoju. W pewnym momencie wrócił z dziećmi do salonu i stanął w drzwiach, podczas gdy Małgosia wręczyła Marcie jakąś kartkę.

- To dla cioci – powiedziała cicho dziewczynka.

- Dziękuję. – Marta uśmiechnęła się do niej. – Bardzo ładny rysunek.

- Małgosia chciałaby przeprosić za swoje zachowanie – rzekł Rycerz – ale jeszcze nie umie pisać ani nie wie, jak to powiedzieć.

- W porządku, słoneczko. – Marta delikatnie pogłaskała Małgosię po główce, która jakby nadstawiła się do tej czułości. Wróżka uśmiechnęła się ciepło pod nosem. Natomiast Jasiu podał Tadeuszowi nieco nieforemnego ludka skleconego jak potrafił z plasteliny. Pan Nietuzinkowy spojrzał na niego surowo i się nie odezwał. Ale ludka wziął do ręki.

Po godzinie 19:00 zasiedli do kolacji. Nadal nieco napiętą atmosferę przerwała Marta:

- Małgosiu, przestań się wiercić! – skarciła dziewczynkę. Ta spojrzała na nią ze złością.

Wróżka zauważyła, że Tadeusz już zabiera się do reprymendy, więc pospiesznie wstała, chwyciła „magiczną” różdżkę i dotknęła nią lekko ramienia Marty.

- Ymm… - odchrząknęła gospodyni. – Co się dzieje, Małgosiu? Widzę, że się wiercisz. – powiedziała już dużo spokojniej.

- Nnic… - odrzekła oszołomiona dziewczynka.

- W porządku, skarbie. Możesz powiedzieć – o co chodzi?

- Booo…, bo ja… - dukała Małgosia. Wróżka położyła Marcie rękę na ramieniu, żeby powstrzymać ją przed przerywaniem dziecku i zachęcić do cierpliwości. Kobieta odebrała ten niemy przekaz i czekała, aż dziewczynka sama odpowie.

- Bo ja nie umiem siedzieć na tym krześle – powiedziała powoli dziewczynka. – Bartek położył szyszkę i mi ona wchodzi w pupę – dokończyła już nieco śmielej.

- Bartek! Ile razy mam ci powtarzać… - zaczęła Marta, ale Wróżka czym prędzej dotknęła jej ramienia różdżką. – No dobrze – zreflektowała się mama. – Bartku, rozumiem, że jesteś zły na Małgosię, bo ci pomazała zeszyt z matematyki. Małgosia już dostała karę. Tak że zabierz teraz proszę szyszkę z jej krzesła. Już wystarczy. Małgosiu, wstań na chwilę, żeby Bartek zabrał szyszkę.

Syn państwa Nietuzinkowych wykonał prośbę mamy, choć było widać na jego twarzy gniew. Marta to wytrzymała i nie komentowała więcej. Tadeusz przyglądał się tej scenie w milczeniu niczym obserwator zza szyby. Spojrzał wymownie na Wróżkę, która podobnie jak Marta wobec syna, po prostu wytrzymała jego wzrok.


11

Każdy następny dzień przynosił nowe sytuacje i coraz to kolejne wyzwania. Każdy drobiazg był ważny i warto było po kolei się nimi zająć, bo czyż nasze życie nie jest w gruncie rzeczy sumą drobnych spraw?

Coraz wyraźniejsze też stawało się, że Tadeusz w końcu wybuchnie. Wróżka zdawała sobie z tego sprawę i przypatrywała mu się z boku. Wprawdzie w pomniejszych codziennych sytuacjach mógł liczyć na to, że jego dzieci, Joasia i Bartek, wyrażą złość za niego na Jasia i Małgosię, ale to nie mogło trwać wiecznie.

Tak też się stało. W pewnym, wydawałoby się mało istotnym, momencie dnia Wróżka usłyszała krzyk Tadeusza:

- Dość!! Co ty sobie wyobrażasz?! Zejdź mi z oczu! Natychmiast! Bo ci zaraz tak przyłoję, że popamiętasz!

Wróżka wraz z Martą wbiegły niemal jednocześnie do salonu, gdzie wyprowadzony z równowagi Tadeusz stał nad coraz wyraźniej kamieniejącym Jasiem, który patrzył na wujka z trudnym do określenia wyrazem twarzy. Jednocześnie groźny i wycofany, sprawiał wrażenie jakby miał się zaraz rozpłakać, ale i być może przywalić wujowi z pięści. Marta podbiegła do chłopca i objęła go ramionami, lecz on stał niczym zamrożony, a po chwili odepchnął ją. W tym samym czasie Wróżka dotknęła ramienia Tadeusza różdżką i… nic się nie stało!

- I co? – kpił z niej Tadeusz. – Na mnie nie działa to twoje ustrojstwo. A ma to w ogóle jakąś czarodziejską moc? Czy to wszystko pic na wodę, tak jak i możliwość jakiejkolwiek realnej zmiany u tych dzieci? – podbródkiem wskazał na Jasia.

- Marto, zabierz stąd proszę Jasia – powiedziała stanowczo Wróżka. – Usiądźmy, Tadeuszu – poprosiła pana Nietuzinkowego, który nadal spoglądając na nią z pogardą wykonał jednak jej prośbę.

Wróżka pozwoliła ciszy wybrzmieć. Dopiero gdy poczuła, że najsilniejsze emocje Tadeusza nieco opadły, zwróciła się do niego:

- Masz rację, Tadeuszu. Moja różdżka nie działa. To tylko metalowy przedmiot, taki tam bajer, którego niektórzy potrzebują. Kiedy ja jestem bezsilna, to i różdżka nie zadziała. Ty, Tadeuszu, potrzebujesz uczciwej odpowiedzi. U ciebie liczy się tylko „kawa na ławę”. Więc i to otrzymasz: otwórz serce, Tadeuszu! – Wróżka zdawała sobie sprawę, jak melodramatycznie to zabrzmiało, ale no cóż…, właściwie o to w tym wszystkim chodziło.

Pan Nietuzinkowy spojrzał na nią niewidzącymi oczami, po czym zagłębił się w fotelu. Wróżka wiedziała, że teraz trzeba go zostawić samego z jego myślami. Udała się do pokoju dzieci. Małgosia siedziała nieruchomo na łóżku obserwując scenę na podłodze. Jaś wił się na dywanie, a Marta bezskutecznie próbowała go postawić do pionu. Spojrzała na Wróżkę bezradnie i z rozpaczą zapytała:

- Co ja mam robić, Dobra Wróżko?

- Spokojnie, Marto – odparła Wróżka. – Puść go, niech się położy na podłodze. – Marta puściła ręce Jasia, który osunął się na dywan i ponownie skamieniał. – Usiądźmy przy nim na ziemi. Małgosiu – zwróciła się do dziewczynki – jeśli chcesz, możesz zostać z nami, a jeśli to jest dla ciebie trudne, możesz bez problemu iść do innej izby.

Małgosia spojrzała na nią z lękiem pomieszanym z zaciekawieniem i została na swoim miejscu. Wróżka zwróciła się ponownie do pani Nietuzinkowej:

- Marto, Jasiu potrzebuje ukojenia. Wyobraź sobie, że jest małym dzieckiem. Głaszcz go powoli i metodycznie po ramionach, po plecach i, o ile na to pozwoli, po włosach. Jeśli nie, trzymaj się korpusu. Mów do niego tak, jakbyś przemawiała do niemowlęcia, które zanosi się płaczem.

- Już, już…, spokojnie Jasiu… - zaczęła Marta, jednocześnie głaszcząc chłopca. – Jestem tutaj… przy tobie. Jesteś bezpieczny, nic się nie dzieje. Spokojnie, Jasiu. – mówiąc te słowa widziała, jak Jaś powoli zwija się w kłębek, jakby wracał do pozycji embrionalnej, i zaczyna ssać kciuk. Reagował na dotyk i kojący ton głosu powoli, jakby odtajał z zamrożenia. W pewnym momencie Marcie zdrętwiała ręka i musiała ją zamienić na drugą, bo całość wydawała się ciągnąć w nieskończoność. W tym czasie Wróżka zauważyła, że Małgosia z zamkniętymi oczami buja się na łóżku rytmicznie w przód i w tył zgodnie z rytmem słów Marty. Po ponad godzinie Jasiu spojrzał błędnym wzrokiem najpierw na ciocię, a potem rozejrzał się nieprzytomnie po pokoju. Wyglądało to tak, jakby budził się z długiego snu. Po czym bezwładnie opadł w ramiona Marty, która miała łzy w oczach.

- Dziękuję – prawie bezgłośnie powiedziała do Wróżki.

- Nie ma za co, Marto. Zabierz teraz Jasia na łóżko, z jednej strony obejmij jego, a z drugiej Małgosię. – Kobieta chętnie uścisnęła oboje dzieci, które położyły głowy na jej piersi.

- Czuję się, jakbym przez ostatnie dwie godziny przekopała całe pole – powiedziała Marta do Wróżki. – Jestem wycieńczona.

- Tak, ta praca bywa bardzo wyczerpująca – zgodziła się Wróżka. – To, co teraz masz w sobie, to uczucia Jasia i Małgosi. Rozumiesz teraz, co noszą w sobie i z czym muszą się codziennie zmagać. Odpocznijmy. Wszyscy sobie na to zasłużyliśmy – dodała z zachęcającym uśmiechem.

- Ale powiedz mi jeszcze, Wróżko, co robić, kiedy Małgosia wpada w te swoje napady szału?

- Bardzo podobnie, Marto. To kamienienie Jasia i spalanie się Małgosi to tak naprawdę dwie strony tego samego medalu. Małgosia też potrzebuje wtedy uspokojenia i ukojenia.

- Ale ona wtedy wali na oślep i robi sobie i innym krzywdę.

- Tak, dlatego trzeba u niej zastosować holding. A holding to nic innego, jak dobre trzymanie. Chodź, pokażę ci. – Wróżka wstała z fotela.

Chwyciła Martę od tyłu obiema rękami na wysokości brzucha i klatki piersiowej niczym w żelaznym uścisku, zostawiając jej jednocześnie nieco swobody ruchu.

- W ten sposób zapobiegamy, żeby nie robiła sobie i innym krzywdy. Najlepiej trzymać ją w pozycji siedzącej, ale można też w stojącej. Nie sprowadzamy jednak dziecka „do parteru”, to znaczy na podłogę, żeby nie czuło się zagrożone i pokonane. Trzymamy i cały czas mówimy kojąco, aż „napad” minie. Dzieci są zazwyczaj potem wyczerpane i potrzebują odpoczynku, a nawet snu. Wtedy dobrze je pogłaskać, gdy są już gotowe taki dotyk przyjąć. Bardzo fajne, jako zabawa, wspólne bycie z dzieckiem, niekoniecznie w trakcie „napadów”, jest bujanie się z nim. Siadamy okrakiem na ziemi, dziecko bierzemy miedzy nogi tyłem do siebie, obejmujemy lekko jego klatkę piersiową i delikatnie bujamy – w przód i w tył albo na boki. Po pewnym czasie dziecko często samo przejmuje rytm i kierunek bujania, a my się po prostu do jego ruchu dostosowujemy.

- Och, strasznie tego dużo – westchnęła umęczona pani Nietuzinkowa. – Tyle jeszcze przed nami nauki!

- To nic nie szkodzi, Marto – odparła z uśmiechem Wróżka. – Przez całe życie się uczymy i to jest w porządku.

- No dobrze. Ale dlaczego tak jest? Dlaczego trzeba to wszystko robić z tymi dziećmi?

- Przyjęte dzieci emocjonalnie cofają się do tych wszystkich momentów, gdzie brakowało im dobrej opieki. Upominają się o to, czego nie dostały – żeby „zalepić dziury” i móc się wreszcie rozwijać dalej, iść do przodu.

- A ile to wszystko trwa?

- Tego nikt nie wie – odparła ze smutkiem Wróżka. – Zazwyczaj tyle, ile dziecku potrzeba. Działamy za każdym razem tak samo i cierpliwie czekamy, aż potrzeba się „wysyci”. To trochę przypomina zaspokajanie pragnienia - dziecko pije, aż nasyci pragnienie.

- I jeszcze jedno – przypomniała sobie po chwili Marta. – Przy uspokajaniu Jasia powiedziałaś, żebym do niego mówiła, jak do płaczącego niemowlaka. Ale przecież Jasiu nie płacze.

- Jeszcze nie. Ale możemy postarać się pomóc mu zacząć.

Jak się pewnie spodziewasz, Drogi Czytelniku, wiele jeszcze odbyło się takich rozmów i równie wiele znalazło się pól do ćwiczenia coraz to nowych umiejętności.

Wróżka nie poprzestała jednak na Małgosi i Jasiu. Była także żywo zainteresowana dziećmi państwa Nietuzinkowych. Jak się czują? Jak sobie radzą? Nieraz widziała na ich twarzach zazdrość o to, że przyjęte dzieci ściągają więcej uwagi na siebie i zabierają ich mamie i tacie więcej czasu niż jest poświęcane im. „O to też trzeba będzie jeszcze zadbać” – pomyślała Wróżka. Postanowiła porozmawiać z rodzicami również i na ten temat, bo przestrzeń na uczucia i potrzeby ich własnych dzieci była równie ważna.


12

Pewnego dnia Małgosia wróciła z przedszkola wyraźnie zezłoszczona i marudna.

- Oho, znowu muchy w nosie – skomentowała Marta.

Wróżka wymownie spojrzała na różdżkę. Marta roześmiała się, westchnęła i zapytała:

- Małgosiu, co się stało? Chodź, usiądź obok mnie i opowiedz, co było w przedszkolu.

Dziewczynka usiadła obok niej, lecz dalej milczała. Nauczona doświadczeniem pani Nietuzinkowa czekała spokojnie, aż dziewczynka będzie gotowa sama mówić.

- No bo… - zaczęła Małgosia, ciągle wpatrując się w swoje zaciśnięte na podołku rączki. – Dżesika mi powiedziała, że ja nie mam mamy ani taty! Że jestem sierota i muszę mieszkać u cioci i wujka! – dodała ze złością i łzami w oczach.

- I zrobiło ci się bardzo przykro.

- Taaak!

- Bardzo nie w porządku powiedziała Dżesika. To, co przydarzyło się tobie i twojemu bratu jest smutne i nikt nie ma prawa się z was wyśmiewać ani was obrażać. I co jej zrobiłaś, Małgosiu?

- Walnęłam ją… w brzuch. A pani przyszła i powiedziała, że mam iść do kąta i do końca dnia nie mogę się bawić z dziećmi – teraz już dziewczynka płakała.

- Spokojnie, słoneczko – Marta objęła ją ramieniem. – Słuchaj, a czy zamiast ją bić mogłabyś jej następnym razem coś powiedzieć?

Małgosia tylko wzruszyła ramionami, przygryzając wargi.

- Nie musisz się bać, Małgosiu. Nie będę na ciebie krzyczeć – zapewniła ciocia. – Konsekwencję już poniosłaś. Ale zastanawiam się, czy mogłabyś coś inaczej zrobić następnym razem, żebyś nie musiała być karana.

- Nie wiem co… - odrzekła bezradnie Małgosia.

- A spróbuj tak: „nie mów tak do mnie, Dżesika! Nie obrażaj mnie! To jest przykre, ja się nie zgadzam”. Co ty na to, Małgosiu?

- Nooo… - dziewczynka pierwszy raz spojrzała na ciocię.

- Możesz nawet tupnąć nóżką, jak potrzebujesz. Tylko spróbuj nie bić dzieci, dobrze?

- Dobrze – zgodziła się dziewczynka i przytuliła do Marty.

Wstała i podeszła do Tadeusza. Usiadła na oparciu fotela i spoglądała mu przez ramię na to, co czytał. Pan Nietuzinkowy, który cały czas przysłuchiwał się rozmowie, odłożył teraz książkę, spojrzał na Małgosię i zmierzwił jej włosy, po czym puścił do niej oko z uśmiechem. Rozanielona Małgosia pobiegła w podskokach do swojego pokoju.

Następnego ranka do kuchni, gdzie krzątały się Marta z Wróżką, wkroczył zaspany Jasio i usiadł na stołeczku. Nieco sepleniąc oznajmił:

- Wrózko, a mi sie śnił smok.

- Tak? – zaciekawiła się Wróżka i usiadła obok niego. Marta również odwróciła się i przysłuchiwała.

- Tak, i ten smok mie gonił. Ale ja z nim walcyłem!

- Świetnie, Jasiu. A jaki to był smok?

- Taki wielki, i miał dwie głowy!

- Ojoj, aż dwie?

- Noo! Ale ja miałem świetny miec – pochwalił się chłopczyk.

- Świetlny miecz, tak? – upewniła się Wróżka.

- No! I ja go zabiłem! Rach, ciach i w selce, o!

- No to gratuluję, Jasiu. Widzę, że bitwa się udała. A wiesz, dlaczego smok miał dwie głowy?

- Nie, cemu?

- Jedna jego głowa nazywa się Lęk, a druga Złość. To z nimi tak naprawdę walczyłeś. To tak jak w twoim życiu, walczysz z tym, żeby nie pożarł cię strach i żeby nie zapanowała nad tobą złość.

- Aha… - odrzekł chłopiec nie bardzo rozumiejąc, co ta Wróżka chce powiedzieć, ale wyraźnie uspokojony wybiegł z kuchni.

- Myślisz, Wróżko, że warto tak tłumaczyć małemu dziecku? Przecież on nie pojął, o czym mówisz.

- Jasne, nie rozumie głową moich słów, ale je czuje. Uspokaja go to, że dorosły go rozumie, że wie, co się z nim i w nim dzieje. Dziecko nie musi wiedzieć – kiedy dorosły nazywa jego uczucia, ono uczy cię znaczenia tego, co czuje.


13

Po długim czasie wspólnej ciężkiej i nieraz wyczerpującej pracy przyszedł czas na rozstanie. Na szczęście z biegiem dni i tygodni pojawiało się coraz więcej chwil szczęśliwych i drobnych sukcesów, co jak gdyby równoważyło powtarzające się trudności i chwile załamania. Wróżka czuła, że powoli może opuścić rodzinę Nietuzinkowych, powiększoną o dwoje członków, którzy zaczęli pomału wrastać w ich dom.

Jaś i Małgosia uważnie przyglądali się, jak Rycerz i Wróżka pakują swoje rzeczy. Trudno było odgadnąć ich emocje. Można jednak było sobie wyobrazić, jaka burza przetacza się przez ich serca i ciała. Każdy z domowników chciał zamienić z Wróżką parę słów. Marta i Tadeusz podziękowali za czas, cierpliwość i wsparcie, choć przyznali, że nieraz bywali zezłoszczeni i sfrustrowani, za co odpowiedzialność chętnie przypisywali Wróżce. Ta zaś przed odjazdem powiedziała im jeszcze:

- Kluczem do sukcesu jest rozumienie i pomieszczanie trudnych emocji dziecka. To tak jakbyśmy byli kontenerem dla jego trudnych uczuć. I pamiętajcie – podniosła wskazujący palec w górę, uśmiechając się przy tym. – Najpierw opieka, potem wychowanie.

Marta objęła mocno Wróżkę i przytuliła się do niej. Nawet Tadeusz pozwolił się uściskać. Joasia i Bartek grzecznie się pożegnali. Natomiast Małgosia i Jaś stali nieco z boku, oszołomieni tym wszystkim.

- Tulimy? – zwróciła się do nich Wróżka, z szerokim uśmiechem rozkładając ramiona.

Jaś podszedł pierwszy i ostrożnie zbliżył się do Wróżki. Stężał nieco w jej ramionach i nie był w stanie sam jej objąć. Małgosia zaś przytuliła się mocno, na chwilę, po czym z płaczem wybiegła do swojego pokoju. Po doświadczeniu porzucenia rozstania zawsze już będą dla nich trudne do wytrzymania. Wróżka skinęła ze zrozumieniem głową w kierunku Marty i Tadeusza, dając im sygnał, że nie muszą sprowadzać dziewczynki z powrotem. Wszystko było wystarczająco okej. Rycerz i Wróżka zabrali swoje tobołki, wsiedli na konie i odjechali w siną dal.


Życie to nie bajka, ale nie musi być tragedii ☺

Powodzenia, Drogi Czytelniku!



POSŁOWIE

Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku,
to dopiero początek drogi do rozumienia (i „dobrego trzymania”) dziecka przyjętego w pieczę zastępczą. Możesz kontynuować ją przy wsparciu psychologa czy psychoterapeuty z ujęciem konkretnych sytuacji i problemów dotyczących Twojego podopiecznego. Dalsze konkretne metody i własne emocje warto opracowywać w podejściu indywidualnie dostosowanym do Twoich potrzeb i specyficznych trudności.

Raz jeszcze życzę powodzenia i serdecznie pozdrawiam,

Jadwiga Jakrzewska



Postscriptum

A jeśli zastanawiasz się, Czytelniku, co się stało z Królem… Otóż Król uświadomił sobie, że ma wybór – może, owszem, otumaniać się alkoholem, żeby zalewać nieprzyjemne uczucia i w końcu pewnie zapić się na śmierć, żeby wreszcie zakończyć swoją pustą egzystencję… Ale może również nie przyglądać się biernie, jak sam niszczy swoje życie, które przepływa mu przez palce, a znaleźć w nim nowy cel – żyć po coś. Nie każdy musi mieć rodzinę - żonę, męża, dzieci - żeby się realizować. Każdy z nas ma twórcze możliwości, może rozwijać kreatywność w postaci zainteresowań i pasji, które nadają sens naszemu istnieniu, wypełniają czas i przynoszą zadowolenie. Król mógłby kogoś pokochać, jak niegdyś żonę, a potem Jasia i Małgosię. Mógłby zorganizować sobie jakąś aktywność, działanie, które przynosiłoby mu poczucie sensu, celu, satysfakcji. Decyzja należy do Króla…


PODZIĘKOWANIA

Pięknie dziękuję Kasi K. za pomysł, który początkowo miał być naszym wspólnym przedsięwzięciem prowadzącym do zorganizowania przedstawienia teatralnego, a który następnie długo ewoluował i ostatecznie przekształcił się w tę opowieść.

Dziękuję Zespołowi, to znaczy kierownikowi i współpracownikom Działu Pieczy Zastępczej Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Rudzie Śląskiej – Rycerzom :) - za wspólną, często ciężką pracę, wspólne mierzenie się z nierzadko drastyczną rzeczywistością dzieci porzuconych oraz wspólne zmagania, żeby umożliwiać im w tej rzeczywistości doświadczanie konstruktywnej zmiany. Przy okazji wyrażę podziw dla Pani Kierownik za nieustanne próby sterowania tym naszym okrętem wśród sztormów i zamieci, i ciągłe balansowanie gdzieś pomiędzy Don Kichotem, Kapitanem Nemo i Moby Dickiem…

Dziękuję Przyjaciołom za czytanie kolejnych wersji Baśni, wszelkie uwagi, poprawki i dopingowanie mnie do niechowania jej do szafy. Dziękuję również Pacjentom i Klientom, ponieważ dzięki doświadczeniom w relacjach z nimi mogę nieustannie się uczyć.

I wreszcie, last but not least, serdeczne podziękowania składam Pani Katarzynie Ćwirko-Kusztan, certyfikowanej psychoterapeutce i superwizorce Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, za możliwość korzystania ze wsparcia superwizyjnego oraz recenzję niniejszej opowieści i cenne wskazówki.

JJ